Playa Giron
W każdym razie wieczór to zameldowanie się w resorcie wczesno gierkowskim. Dostaliśmy domek oddalony o 10 minut drogi od centrum rozłożystego kompleksu. Dwie osobne sypialnie, skromniutka łazienka i living room. Średnio czysto, ale są zasłony i najważniejsze – jest klimatyzacja. Ciekawie zrobiona. W murze wycięto gumówką prostokątne dziury, w które wstawiono klimatyzatory. Powstałe szpary spokojnie mogły przemieszczać myszy, jaszczurki i wszelkie inne robactwo. Zapowiadało się ciekawie i egzotycznie.
Po zapaleniu świateł i zasłonięciu okien zaczęliśmy wybijać komary:
– mam 4 trupy – krzyknął Robert
– ja 3
– kolejne 2
Najgorsze, że po chwili przybywały nowe moskity, rządne naszej polskiej krwi. Dogłębnie oglądając w końcu domek znaleźliśmy przyczynę, mianowicie zerwaną częściowo siatkę zewnętrzną, bo w oknach były siatki przeciw komarom. W sumie i tak trafiliśmy dobrze, bo przynajmniej mieliśmy ciepłą wodę w prysznicu i sprawną spłuczkę w kibelku.
W resorcie jeszcze przed nurkowaniami
Spotkanie wieczorne i podział na grupy w tutejszym centrum nurkowym Hotelu Playa Giron przebiegał trochę nerwowo. Nikt nie sprawdzał plastików. Grupę około 20 osób podzielono na 3 mniejsze, a nas z Robertem chciano rozdzielić, bo po co dwóch dive masterów ma nurkować razem? Kolejny już „zonk” opanowaliśmy szybko, kategorycznie stawiając na wspólnym nurkowaniu partnerskim.
Samochody na Kubie
Jadąc z Havany do resortu Giron głównie przyglądałem się sławnym, kolorowym samochodom amerykańskim, których wciąż jeszcze dużo na ulicach Kuby. Tym bardziej z radością przyjęliśmy fakt, że nasza mała grupa nurkowa z Pedro, jako przewodnikiem, na pierwsze zanurzenie udała się właśnie jednym z takich zabytków. Zero pasów, zagłówków, działających klamek, wajch itd. Usiedliśmy w błękitnym chevrolecie rocznik 1951, który pomieścił 7 osób, a za sobą ciągnął jeszcze nasz sprzęt. Opony łapały jakoś przyczepność, ale chyba tylko dzięki ciężarowi naszej wspólnej masy, bo opony nie miały już w ogóle bieżnika.
[smart-photo thumb_width=”175″ thumb_height=”100″ zoom_size=”fill”]
[/smart-photo]
Cenoty na Kubie
Ciekawostką jest, o czym nie miałem wcześniej pojęcia, że na Kubie są cenoty. Prawdziwe dziury w ziemi wypełnione wodą, stanowiące rozległe studnie ze stalaktytami, stalagmitami, korytarzami, przewężeniami, półkami skalnymi i brakiem światła naturalnego. Cuda Natury nieożywionej. Warto wspomnieć, że nikt z nas nie miał uprawnień nurka jaskiniowego, a wycieczki w głąb cenotów były dalekie.
Aby dostać się do pierwszego o nazwie 35 Aniversario, trzeba było wejść 200 metrów w dżunglę i tu pojedynczo i ostrożnie (wąsko) wskakiwać do wody. Schodząc na 30 m głębokości i oświetlając sobie drogę płyniemy około 150 – 180 metrów w głąb. Było mało odpowiedzialnie i profesjonalnie ale dla fanatyków jaskiń i cenotów bajecznie. Mnie wystarczyły by 2 zanurzenia, resztę wolałbym spędzić w otwartym Morzu Karaibskim. Jednak byłem na wyjeździe zorganizowanym i mało co, w tej sytuacji, można było zmienić.
El Brinco jest cenotem, pod który można podjechać znacznie bliżej. Wygląda bardzo niepozornie, jak to z takimi bywa. Wskakujemy, a pod nami jest kilkadziesiąt metrów głębokości, grubo ponad 50 m. Poznajemy obie strony zalanej dziury. W jednym miejscu wynurzamy się, przewodnik prosi o zgaszenie lamp i przez chwilę przebywamy w ciszy i kompletnej ciemności. Po drodze spotykamy 2 gatunki krewetek i jakieś małe rybki.
Jedzenie
Posiłki mamy opłacone. Jemy tradycyjnie po kubańsku, tyle, że na bogato, bo codziennie są ryby, kurczak i sałatki. Czasem rzucają wołowinę w fasoli. Są opiekane banany, bataty i ziemniaki. Surówki z rzodkiewką, pomidorami, czerwoną cebulą, papryką i sałatą. Zawsze jest starta na grubo marchewka, fasola i nieciekawy chleb. Na kolację podają wino. Desery to takie nasze budynie i puddingi, czasem ciasto. Są też świeżutkie owoce ananasa i arbuzy.
Wieczorkiem wreszcie możemy się wyluzować i skosztować kilka drinków.
Z cenotów do Morza Karaibskiego
Następny dzień to kolejny cenot Cueva los peces. Przypomina bardziej kamieniołom niż wcześniejsze dziury. Nie obserwuję prawie charakterystycznych nacieków i troszkę jestem już zniecierpliwiony brakiem słonego, morskiego smaku w ustach.
W czasie przerwy powierzchniowej przejeżdżamy nad lazurowe wybrzeże. Przed nami po horyzont wielka błękitna woda. Wreszcie zanurzę się w Morzu Karaibskim. Pedro zwołuje breafing. Po chwili wchodzimy do wody. Ciekawe, że biały piasek zaczyna się dopiero od linii wody. Zanurzamy się. Woda ma temperaturę 27 st. C Widoczność sięga 25 metrów (w cenotach było dobre 30 m). Rafa koralowa występuje tu w formie oaz. Płynie się nad piskiem, oaza i znów piasek, oaza i tak przez cały czas. Dopiero po przepłynięciu 200 metrów dno zaczyna opadać i wspomniane oazy łączą się w jeden konglomerat pełen kolorowych rybek. Na 12 metrach głębokości dopływamy do wraku, którego kubańczycy nie potrafią nazwać. Ma kilkadziesiąt metrów długości i leży lekko przechylony na burtę. Jest wrakiem statku średniej wielkości. Spotykamy mureny, skrzydlice, które towarzyszą nam właściwie już zawsze, tak w dzień, jak i w nocy, co jest ciekawostką, bo to ponoć nocne „marki”. Są ryby z rodziny pokolcowatych, graniki koralowe, barweny i inne.
Po powrocie decydujemy się we trzech na wykupienie dodatkowego nurkowania. Zjadamy pyszny obiad i o umówionej porze wraz z Pedro, z którym bardzo dobrze się rozumieliśmy, pakujemy naszego chevroleta i jedziemy na specjalną miejscówkę, bo w tym wypadku mieliśmy prawo do decyzji. Z kilku propozycji, po zadaniu dodatkowych pytań, wybieramy El Ebano. Miejsce super. Morze jest bardziej wzburzone niż przed południem. Wskakujemy ze skarpy do wody i za chwilę wszystkimi zmysłami chłoniemy głębie morza. Najpierw penetrujemy pola koralowców, by dopłynąć do kanionu. Wpływamy do niego, a naszym oczom ukazują się jamy, mini groty i różne inne skalne zakamarki. Są langusty, najeżki i skrzydlice. W oddali towarzyszą nam spore barakudy, jedna z nich zbliża się nawet do mnie na wyciągnięcie ręki. Ma ponad metr długości i dziwnie mi się przygląda. Pewnie mierzyła mnie i oceniała. Niestety awaria migawki aparatu bardzo poważnie uszczupla moje fotograficzne dokonania. Mniej więcej na 30 pstryknięć, tylko jedno jest udane. Kanion obniża się do ponad 40 metrów głębokości, my nie przekraczamy 35 m. Wpływamy do grot i przepływamy jednym wąskim przepustem. Wyjście jest trudne i niebezpieczne, bo ostatnie 15 minut płyniemy pod prąd, którego wcześniej nie było. Jest niewielki, ale to już 3 dziś zanurzenie i jesteśmy zmęczeni.