5 września 2012. Niby dzień jak co dzień. Pobudka o 7:30. Szybka kawa, standardowa walka z Wojtkiem i jego wrodzoną skłonnością do opóźniania wszystkiego co standardowe, czyli w tym wypadku 15 minut spędzone na ubieraniu i 30 minutowe śniadanie. A co tam, niech ma. Jeszcze zdąży pościgać się z czasem. Przecież właśnie dlatego wstajemy 30 minut wcześniej, żeby nie zaczynać dnia od gonitwy. Wojtek je swoje standardowe płatki z mlekiem, a ja wyskakuje na zewnątrz na papierosa.
Jest przepięknie. Czyste niebo, słońce delikatnie praży, zupełnie jakby chciało nas wszystkich oszukać mówiąc – do jesieni jeszcze chwilka, cieszcie się moimi promieniami. Tak też robię. Wiem, wiem, było by zdecydowanie bardziej poprawnie, gdybym zamiast papierosa trzymał w ręku tylko filiżankę gorącej kawy. Cóż, każdy ma jakąś słabość. On też miał.
W między czasie Wojtek kończy swoje płatki i już bez przypominania biegnie do dolnej łazienki umyć zęby. Jezu, jaki on już duży. A przecież pamiętam, jak zupełnie niedawno jeździł ze mną… ale powoli.
Mój nowy, mały poranny wir wydarzeń. Drugie śniadanie, powszechnie już chyba również przez Polaków zwane lunch’em – do pudełka. Banan, butelka wody i obowiązkowa serwetka. Jeszcze tylko posmarować kremem buzie i do auta.
Musicie wiedzieć, że przed 9 rano korki w Oranmore są przeokrutne. Setki rodziców starają się za wszelką cenę dojechać jak najbliżej szkoły, odstawiając swój rytualny taniec transportowy. Wiem, że to dopiero trzeci dzień, ale pozwoliłem sobie wyrobić od samego początku pewien nawyk.
Otóż parkuję auto zdecydowanie wcześniej, w miejscu gdzie zjawisko przeludnienia samochodowego jeszcze nie występuje i resztę dystansu do szkoły pokonujemy z Wojtkiem pieszo. Dzięki temu nie marnujemy bezsensownie paliwa, oszczędzamy sobie nerwów związanych ze znalezieniem wolnego miejsca do zaparkowania i zamiast niepotrzebnie męczyć mięśnie łydek na 80-cio krotne wciskanie na przemian pedału sprzęgła, gazu i hamulca, pozwalamy im spokojnie i równomiernie pracować podczas marszu.
Ja się relaksuję, Wojtek dotlenia się przed kilkoma godzinami szkoły i przy okazji mamy dodatkowe kilka minut na rozmowę i bycie ze sobą. I tak właśnie oto spokojnie sobie wespół maszerując, rozmawiając, jak to w takich sytuacjach bywa o wszystkim i o niczym, Wojtek rzuca pytanie, rozpoczynające między nami krótką konwersację, która długo w uszach moich brzmieć będzie.
– Tatusiu. A czy dzisiaj jedziesz na cmentarz?
– Po co?
– Do Artura.
– Jakiego Artura? (Rzuciłem, ciągnąc go za język, nie wierząc że młody pamięta i z podsłuchanych fragmentów rozmów, byłby skłonny poskładać sobie aż tyle.)
– No wujka, co był kiedyś u nas a potem umarnął, jak nurkował w jaskini. I co byliśmy tam, jak spał w namiocie i była ta krowa co wszedłeś w kupę.
Kolana się pode mną ugięły. Myślałem o dzisiejszym dniu od jakiegoś czasu ale przez tzw. poranny wir zdarzeń, po pobudce zupełnie o tym zapomniałem. Dzień wcześniej rozmawiałem z Karoliną o tym co zrobić z Wojtkiem po szkole, bo za wszelką cenę chciałem pojechać do Kiltartan sam.
Tym bardziej, że umówiliśmy się wcześniej z Foką i Jimem i plan zakładał wizytę w barze na tzw. jednego painta. I faktycznie, ilekroć jeździłem po Artura do Gort, zawsze zabierałem ze sobą Wojtka, który z uporem maniaka targał do samochodu jakiś wystarczająco lekki element Arturowego ekwipunku. I faktycznie, ostatni raz kiedy obaj odbieraliśmy Artura z Gort na łące, na której obozował Artur, była jedna, tylko jedna krowa i faktycznie podczas transportu sprzętu, udało mi się wejść w jedno z pozostawionych przez nią dziedzictw.
14 godzin później Wojtek już spał. Ja siedziałem z żoną przy szklance irish whiskey. Karolina próbowała wciągnąć mnie w rozmowę na jakieś tak tematy. Praca, koledzy, coś tam, coś tam. A mnie ogarnęła melancholia i moje myśli krążyły wokół jednego tematu. Oczywiście, jak podejrzewacie, nie położyłem się tego wieczoru zupełnie trzeźwy.
Już leżąc w łóżku dopadła mnie myśl o tym, o co i w jaki sposób zapytał mnie rano Wojtek. Zacząłem wspominać te kilkanaście chwil, które miałem okazje spędzić z Arturem i w między czasie pomyślałem sobie, że szkoda by było żeby to wspomnienie przepadło. Pomyślałem – może by coś napisać? Ponieważ zwykle w stanie tzw. przedśpiącej lekkości umysłu mam różne ciekawe pomysły, po których w dniu następnym nie ma śladu, wpisałem w telefon szybką notatkę – „Artur i Ja”. O dziwo tym razem następnego dnia o niej pamiętałem.
CDN…