I my mamy tam wejść?! – zapytałam z niedowierzaniem patrząc na dziurę, w której utknąłby nawet gruby borsuk. Oczywiście. W jaki inny sposób moglibyśmy przekonać się, czy rozsądek trzymamy mamy tam, gdzie Fritzl rodzinę, czy też jest jeszcze dla nas nadzieja?
Ubrani w suche skafandry zanieśliśmy najpierw butle, na kolanach przeciskając się przez nieprzyzwoicie wąskie przejście. Dalej było już luźniej, a ja, z racji niezbyt imponującego wzrostu mogłam się nawet wygodnie wyprostować.
Stanęliśmy nad niewielkim, wypełnionym przejrzystą wodą otworem. W turkusowym, w świetle latarek, bajorku widać było drewniane belki rozporowe i drabinę prowadzącą w dół. Popatrzyliśmy na to z pewnym powątpiewaniem, wymieniając jednocześnie znaczące spojrzenia i poważnie rozważając zmianę hobby na zbieranie znaczków, wyplatanie koszy wiklinowych czy strojenie ikebany. Skoro jednak już udało nam się tu dotrzeć, przynieść sprzęt i ubrać w te wszystkie śmierdzące graty, to żal byłoby teraz poprzestać na urządzeniu sobie powierzchniowego pikniku w starej kopalni.
Nie przyjechaliśmy tu dla przyjemności! – zarządził Sebastian. Czas do wody!
W czasie nurkowania w Marie Agnes postawiliśmy na minimalizm. Zrezygnowaliśmy ze wszystkich zbędnych elementów sprzętu, takich jak płetwy. Ja postanowiłam pójść krok dalej, wychodząc z założenia, że czego nie widać, to nie jest straszne i zrobić nurkowanie bez maski.
Zwiedzamy korytarze, poruszając się jak kosmonauci w stanie nieważkości. Płetwy byłyby zbędnym elementem, skoro wystarczy przeciągnąć się jednym palcem, żeby wygodnie i nie psując widoczności zwiedzać wszystkie korytarze. Pierwszy poziom, w przeciwieństwie do dolnego okazał się całkiem obszerny i prosty w nawigacji. Z nostalgią w duszy godną każdego etnologa patrzyłam na kołowrót do wyciągania urobku, na dobrze zachowane, jasne w świetle latarek, drewno.
Potem najwyraźniej komuś z nas coś się przestawiło pod kopułą, bo uznał, że dość tych beztroskich swawoli na obszernym poziomie pierwszym i czas obejrzeć zdecydowanie mniej obszerne i przywodzące na myśl kiszki głodnego jenota korytarze na dwójce. Tu dopiero zaczęła się zabawa…
Przeszło w jedną, to przejdzie w drugą! – pomyślałam flegmatycznie patrząc na wąskie przejście.
Zmierzyłam się z nim już wcześniej, od drugiej strony, kiedy to bez większego namysłu wkitowałam się w ciasną dziurę zaraz za Sebastianem. Zaklinowałam się wtedy na chwilę gdzieś w środku, gdzie widoczność zdążyła już spaść do zera po przejściu pierwszego uczestnika. Miałam wtedy doskonałą okazję, żeby przemyśleć kwestię diety i wieczornego podjadania. Po chwili, z westchnieniem, ruszyłam do przodu jak gąsienica, która dostrzegła wymarzony, soczysty liść i przepłynęłam na drugą stronę.
Marie Agnes, mimo dwóch poziomów, jest stosunkowo niewielka i w zaledwie 20 minut, które zleciały jak z bicza strzelił zwiedziliśmy praktycznie wszystkie zakamarki. W końcu nasze harce dobiegły końca i instruktor, któremu na nurkowaniu przypadł do towarzystwa diabeł i demon, postanowił nas wyegzorcyzmować z dziury na powierzchnię.
Część z Was zapyta pewnie, czym jest ta Marie Agnes i dlaczego tak ciepło o niej piszę. Otóż, Marysia to wyjątkowo ładna i filigranowa kopalnia srebra, o której nie wiemy zbyt wiele, znajdująca się w Bystrzycy Górnej, miasteczku, którego historia sięga aż do XIV wieku. Pod swoim pięknym imieniem Marie Agnes pojawia się dopiero w zapiskach górniczych z 1904 roku, co jest tym bardziej tajemnicze, że kopalnia pochodzi już z wieku XVI, kiedy to w okolicach Bystrzycy rozpoczęto intensywne prace górnicze.
Nurkowanie w Marie Agnes to nurkowanie w odległej historii liczącej kilkaset lat, burzliwej, pełnej wojen burzących stworzony ład i intensywnego rozwoju w czasie pokoju. Z map górniczych wiemy, że w 1924 roku kopalnia uznana i opisana zostaje za nieczynne wyrobisko. Nie dowiemy się zapewne, kto i ile osób miało okazję tam pracować i jakie drogocenne skarby powstały w wydobytego w Marysi srebra. Puste plamy w historii tego miejsca pozwalają nam tylko domyślać się losów ludzie związanych z niewielką kopalnią w Bystrzycy Górnej.
Miasteczko jest wyjątkowo ładne i jeśli nie w smak nam nurkowanie lub też mamy wolną chwilę, to warto zrobić sobie tutaj spacer. XIX wieczny pałac, kompleks pałacowy oraz piękny park, a także kościół, wielokrotnie przebudowywany i skromnie wyposażony, pochodzący z XVII wieku, wprowadzają w odrobinę baśniowy, nawiedzony klimat tego miejsca. Duchów na Dolnym Śląsku nie brakuje, a Góry Sowie pobudzają wyobraźnię odkrywców i poszukiwaczy przygód z całej Polski.
Dna w czarnej dziurze sięgnął najbardziej blackmetalowy zespół nurkowy w składzie:
Sebastian Dobrowolski i jego instruktorskie spojrzenie pełne niedowierzania oraz demon i diabeł, czyli Maciej „Demon” Kolasiński i Daria Boruta.
Projekt powstaje dzięki wsparciu i przy współpracy z Akademią Nurkowania Jaskiniowego Speleodiving.
Zdjęcia: Maciej Kolasiński